Jedno z najbardziej ekologicznych Państw świata?

AUSTRALIA brzmi dla Europejczyka jak marzenie. Wieczne wakacje na szerokich plażach, surferzy, rajskie ptaki, kangury, opera w Sydney, Aborygeni, Uluru itd.  Ja jednak chcę ją poznać od strony, która mnie w tej chwili najbardziej interesuje czyli od strony EKOlogii, ekologicznych zachowań i sprzyjających temu odgórnych, i oddolnych okoliczności.  Rozmawiając z Anią, autorką bloga W krainie OZ,  dziewczyną z Krakowa, która od 3 lat mieszka w Down Under, odkrywam, że mamy podobne eko zachowania czy oddolne inicjatywy mimo, że jesteśmy na innym etapie rozwoju społeczeństwa. Jest też jednak parę rzeczy, których możemy się od Aussies nauczyć

Australia zawsze mnie fascynowała,  choć nigdy tam jeszcze nie dotarłam. Obserwuję  ją jednak na odległość. Zaintrygowałaś mnie ostatnio swoim postem w grupie zero waste na FB, gdzie wspominasz o konsumpcjonizmie  Australijczyków, a  jednocześnie o  ich ekologicznych zachowaniach. Jak to w końcu jest w Down Under? 

Na początku bardzo dziękuję za zaproszenie do tego wywiadu i gratuluję  sukcesu bloga Slow Fix. Naprawdę cieszę się, że na siebie trafiłyśmy i mam nadzieję, że niedługo będzie okazja do spotkania w Down Under.

Żeby odpowiedzieć na twoje pytanie myślę, że musimy oddzielić od siebie dwa poziomy, których dotyczy ta dyskusja: warstwę indywidualną, na którą składają się zachowania Australijczyków – pojedynczych jednostek funkcjonujących w społeczeństwie i warstwę „wyższą”, czyli normy propagowane przez Australijski rząd, bądź też instytucje, które mają wpływ na zachowania społeczne.

Na poziomie indywidualnym możemy na pewno zaobserwować całe spektrum zachowań, Każdy z nas wynosi pewne nawyki z domu, jedni zostali wychowani w duchu poszanowania dla przyrody od dziecka, inni są przyzwyczajeni do wygody, bądź są nieświadomi szkodliwości swoich przyzwyczajeń. Jest to kwestia wychowania, edukacji i poniekąd nawet kultury osobistej. Na tym poziomie nie możemy generalizować, bo ilu Australijczyków tyle zachowań, podobnie zresztą jak w Polsce.

Gdybym chciała uogólnić, to być może wyróżniłabym typ miejski i typ wiejski. W dużym mieście konsumujemy więcej i wyrzucamy więcej. Australijskie miasta żyją na całego i czerpią z tego życia garściami: w Sydney jest dużo śmieci, a spora część społeczeństwa, oraz przyjeżdżających tu turystów uwielbia zakupy. Do tego dochodzi ogromna ilość imigrantów. Ponad 28% społeczeństwa to osoby urodzone poza Australią, więc musimy pamiętać o tym, że w zależności od kraju pochodzenia, nie wszyscy są przyzwyczajeni do tego, aby segregować śmieci, szanować własność publiczną, itd. Proces adaptacji do australijskich standardów potrwa zapewne przez kilka pokoleń.

Z dala od dużego miasta znajdziemy w Australii dużą grupę osób bardzo świadomych ekologicznie. Są to najczęściej osoby, dla których przyroda stanowi ważny aspekt ich życia. Osoby, które mieszkają nad oceanem i uprawiają sporty wodne, albo zajmują się hodowlą rolną bądź też rybołówstwem i widzą skalę problemu zanieczyszczeń na własne oczy. Równocześnie z dala od dużych miast trudniej jest segregować odpowiednio odpady lub kupować produkty ekologiczne, ludzie tam mieszkający często albo nie mają wyboru, albo środków do tego, aby kupować droższe produkty made in Australia. Często stać ich tylko na zakupy w dużych supermarketach. Pojawiają się też luki w edukacji, a wiadomo, że edukacja to podstawa. Dlatego przypuszczam, że częściej reakcja na troskę o stan naszej planety zostanie wyśmiana „na prowincji” tak samo jak wyśmiano by tam dietę bezglutenową albo wegetarianizm. Zdrowa równowaga jest pewnie gdzieś pomiędzy, bo w mieście podobne trendy stały się już dawno powtarzanymi bezmyślnie formułkami, snobizmami i przede wszystkim maszynką do zarabiania pieniędzy, choć idea na początku była słuszna.

Podstawowa różnica między Polakami, a Australijczykami według mnie jest taka, że Polacy zostali niejako zmuszeni do tego, żeby być „zero waste” najpierw podczas wojny, a potem podczas komunizmu. Nie mieliśmy wyboru – musieliśmy stać się kreatywni, oszczędni i nauczyć się wykorzystywać wszystkie dostępne zasoby, żeby przeżyć. To wciąż płynie w naszej krwi i choć pochodzę z pokolenia, które komunizmu już nie pamięta, „wyssałam” to z mlekiem matki. Nauczono mnie, że nie marnuje się jedzenia, że raczej się naprawia niż wyrzuca. Szanowaliśmy to, co mieliśmy.

Australijczycy nie mieli tego doświadczenia. Owszem, nie zawsze żyło im się tu jak w raju i nie wszyscy są bogaci, ale jednak mają co najmniej 2 pokoleniową przewagę nad nami jeśli chodzi o doświadczenie życia w dostatku. Mieszkania są raczej duże, rodzeństwo nie musi dzielić ze sobą pokoju itd.  Kilka samochodów na rodzinę to tutaj standard, ale warto pamiętać, że samochód w Australii jest  zdecydowanie bardziej potrzebny niż w Polsce.

Gdy przyjechałam tutaj uderzyła mnie skala tego ile rzeczy się tu wyrzuca. Np. tzw. Council clean up, czyli „uwaga, śmieciarka jedzie”. Nie mogłam uwierzyć w to ile mebli, sprzętów domowych, rzeczy w naprawdę dobrym stanie ludzie po prostu wyrzucają zostawiając na chodniku. Z drugiej strony słyszałam takie argumenty: jeśli coś jest stare albo się po prostu znudziło, to dlaczego mam nie kupić nowego, takiego jakie mi się podoba, skoro mnie stać. Albo argument o tym, że ludzie się po prostu często przeprowadzają i nie mogą tego wszystkiego zabrać ze sobą.  Australijczycy są społeczeństwem bardzo mobilnym, większość z nich spędza życie mieszkając w co najmniej 3-4 różnych domach, miastach, a odległości nie pozwalają na to, aby wozić cały ten dobytek ze sobą.

Council Clean up, Australia, fot. Ania Baranek dla Slow Fix Blog
Council Clean up, Australia, fot. Ania Baranek dla Slow Fix Blog

 

Równocześnie w obronie Australijczyków powiem, że nie są snobami. Eleganccy panowie przemieszczają się transportem publicznym lub na hulajnodze po mieście, bo tak najszybciej i najwygodniej. Na ulicach zobaczysz masą naprawdę starych samochodów, podczas gdy w Polsce mam wrażenie, że po 30 latach niektórzy wciąż zachłystują się kapitalizmem i wciąż muszą mieć lepiej i więcej. Drogi samochód  to wciąż podstawowa aspiracja polskiego społeczeństwa i symbol osiągnięcia pożądanego poziomu życia. W Australii nikt nie ma problemu z tym, że jeździ starym samochodem.

Down Under, fot. Ania Baranek, W krainie Oz
W krainie Oz, fot. Ania Baranek

Jeśli chodzi o australijski rząd i inicjatywy społeczne, to tutaj na szczęście jest duża świadomość ekologiczna, jak i duża doza zdrowego rozsądku, coś czego brakuje mi tak bardzo w polskiej polityce. To nie tak, że wszyscy australijscy politycy są „oświeceni”. Zresztą społeczeństwo z zasady pała do nich taką samą niechęcią jak chyba każde inne do polityków swojego kraju. Tak po prostu jest. Mam jednak wrażenie, że prawo jest napisane tutaj logicznie i praktycznie, a w rządzie przeważają ludzie inteligentni i… zrównoważeni psychicznie. Australia nie lubi fanatyków. Ludzie tutaj cenią sobie  święty spokój i zwyczajne „dobre życie”, a politycy starają się temu sprostać.

Poza tym myślę, że mądrzy politycy na całym świecie uświadomili sobie już dawno, że stan środowiska ma bezpośrednie przełożenie na stan gospodarki. Australia jest tu przypadkiem ekstremalnym; ogromna wyspa otoczona z każdej strony przez ocean, z najbardziej ekstremalnymi warunkami pogodowymi na świecie, która musiała się nauczyć być samowystarczalną. Kraj jest co roku targany kataklizmami w postaci suszy, powodzi, cyklonów i pożarów lasów, które pustoszą powierzchnie odpowiadające wielkości małego europejskiego kraju. Cierpi na tym gospodarka, cierpi turystyka, cierpią uprawy, a rząd traci ogromną ilość pieniędzy. Dlatego w interesie finansowym kraju jest dbanie o środowisko, co nie oznacza, że jest w tej kwestii idealnie.  Australia jest wciąż jednym z największych producentów węgla na świecie, a w stanie New South Wales, gdzie leży Sydney, lokalny rząd wciąż ma problem z przeforsowaniem tak banalnej ustawy jak zakaz jednorazowych plastikowych siatek na zakupy. Ale ogólnie rzecz biorąc „na górze” sprawy mają się nieźle i to rząd właśnie propaguje politykę proekologiczną.  Nie szczędzi pieniędzy na programy edukacyjne i kampanie społeczne, ułatwia obywatelom segregację odpadów, itd.

Kiedyś przeczytałam ciekawą teorię na temat stopni rozwoju społecznego. Mówiła ona o tym, że wszystkie społeczeństwa przechodzą te same stopnie rozwoju, tylko w innym czasie historycznym. Pierwszym krokiem jest przesunięcie się od społeczeństwa patriarchalnego do partnerskiego i uznania praw kobiet, potem uświadamiamy sobie prawa dzieci, w następnej kolejności pojawia się troska o osoby niepełnosprawne, następnie troska o zwierzęta, a dopiero na samym końcu tego łańcucha jest troska o przyrodę. Mam wrażenie, że świadomość ekologiczna jest domeną społeczeństw wysoko rozwiniętych. Nie ukrywajmy też, że w krajach rozwijających się problemy, z którymi borykają się tamtejsze społeczeństwa są dużo bardziej poważne niż dylematy związane z ochroną środowiska. W Polsce  mam wrażenie, że na poziomie rządowym cofnęliśmy się w tej chwili mniej więcej do poziomu średniowiecza, skoro minister środowiska wydaje ciche przyzwolenie na odstrzał gatunków chronionych i wycinkę puszczy.

Australia na szczęście pod tym względem dotarła już do końca tej długiej drogi. Dlatego wydaje mi się, że im mniej rozwinięte społeczeństwo, tym mniejsza świadomość ekologiczna i nie wynika to ze złych intencji tylko z braku wiedzy na ten temat, a często także z braku środków do zmiany stylu życia.

Czytam o wielu ciekawych zrównoważonych inicjatywach, które się dzieją w Australii? Piszą o nich moje ulubione redaktorki – Clare Press, Sustainability Editor-at-Large, Vogue Australia i Jennifer Nini, założycielka witryny informacyjnej Eco Warrior Princess Obie dużo mówią o zrównoważonej modzie czyli takiej,  która ma trwać, a nie być chwilowym trendem, który zbyt szybko ląduje na wysypisku. Czy z perspektywy człowieka, który żyje w Australii widzisz zmiany idące w kierunku odpowiedzialnej, etycznej mody?

Problem polega przede wszystkim na tym, że ubrania od australijskich projektantów są naprawdę drogie. Oczywiście inicjatywy takie istnieją, o temacie się mówi, ale mało kogo stać na to, aby nie kupować w sieciówkach.

Osobiście uważam, że prawdziwą sztuką nie jest zamienić wszystkie ubrania w szafie z tych sieciówkowych na ubrania z organicznej bawełny lub manufaktury fair trade. Prawdziwą sztuką dla mnie jest autentyczna akceptacja nowego stanu rzeczy, który wyraża się w bardzo prostym zdaniu: „TO NIE JEST MI POTRZEBNE”.

Muszę przyznać, że temat odpowiedzialnej mody jest dla mnie bardzo trudny, bo modę uwielbiam i wciąż zdarza mi się oddać pokusie kupna czegoś, bo „ślicznie wygląda”. Na przestrzeni ostatnich kilku lat zredukowałam jednak dość drastycznie ilość kupowanej odzieży i zakupy robię coraz bardziej świadomie. Staram się nie kupować kompulsywnie, a jak coś mnie bardzo kusi to na siłę zmuszam się do wsłuchania w głos rozsądku, który mówi mi „masz już kozaki” albo „nigdy założysz tego płaszcza, bo w Australii nie będzie tak zimno”.

Vintage look, fot. Ania Baranek dla Slow Fix Blog
Vintage look by Ania, fot. Ania Baranek dla Slow Fix Blog

Ostatnio odkryłam też genialne rozwiązanie jeśli chodzi o ciuchy na specjalne okazje, takie których pewnie nie założylibyśmy nigdy drugi raz, np. Eleganckie sukienki. W Sydney bardzo prężnie działa strona internetowa o nazwie Glam Corner, gdzie można wypożyczyć sukienki, głównie od australijskich projektantów, płacąc ok ¼ ceny detalicznej.

Rozmawiałam ostatnio z koleżanką Amerykanką o wielkiej przemianie w amerykańskich metropoliach jak NY czy LA, które idą coraz mocniej w stronę slow food w branży gastronomicznej i spożywczej? Czy widzisz to samo w Australii?

Slow food, a może nawet bardziej sustainability i local produce zawojowały Australię już dawno. Australia gastronomią stoi. Australijczycy to wg mnie najwięksi foodie na świecie. Nie bez powodu australijski Master Chef trzyma podobno najwyższy poziom na świecie, a australijscy restauratorzy i szefowie kuchni są w czołówce plejady lokalnych celebrytów. Typowy australijski small talk będzie się kręcił wokół jedzenia, znajomi będą wymieniać się nowinkami na temat nowo otwartej restauracji i tak dalej. To jest coś niesamowitego i coś co szczerze uwielbiam w tym społeczeństwie. Nawet w mniejszych miejscowościach znajdziemy prawdziwe gastronomiczne perełki i nie jest rzadkością znalezienie informacji o tym, że np. Menu jest mocno sezonowe, a wszystkie wykorzystane produkty zostały sprowadzone z okolicznych upraw. Australijczycy piszą nawet w menu o tym czym były karmiona wołowina – np. 12 months grass fed. Kładzie się też coraz większy nacisk na zrównoważone rybołówstwo i na produktu rybne. Nawet w zwykłym supermarkecie możemy znaleźć informację o tym, w jaki sposób została złowiona ryba i skąd pochodzi. Australijczycy uwielbiają także tzw. Farmers markets, gdzie lokalni rolnicy sprzedają sezonowe produkty rolne. Bardzo bronią się także przed GMO. Uprawy te są w Australii zakazane. Dopuszczono natomiast do obiegu kilka produktów importowanych, np. soję i mąkę kukurydzianą.

Mieszkałam kiedyś w Kanadzie i podróżowałam po Stanach i muszę powiedzieć, że w stosunku do Ameryki Północnej Australia stoi na przeciwnym biegunie. Zdrowe jedzenie jest oczywiście drogie, nie wszystkich na nie stać, ale jednak jakość produktów spożywczych na średnim poziomie jest bez porównania lepsza niż tam. Australijczycy pilnują tego, co mają na talerzu, mają też ten luksus, że dzięki różnorodnym strefom klimatycznym są w stanie wyhodować u siebie tak naprawdę wszystko: począwszy od tasmańskiego łososia z zimnych wód Pacyfiku, na tropikalnych bananach i awokado z Queensland kończąc.

A jak jest tam z ruchem zero waste?

Muszę przyznać, że nie czuję się do końca kompetentna, aby wypowiedzieć się na ten temat. Mieszkam w Australii od 3 lat i pewne nawyki przywiozłam ze sobą. Jeśli chodzi o moją przynależność do grup zero waste, to czuję się bardziej związana ze społecznością w Polsce niż tutaj i powinnam pewnie też podkreślić, że mi samej do absolutnego zero waste jest bardzo daleko. Staram się po prostu kupować mniej, zużywać mniej, żyć bardziej świadomie, ale nie jestem w tym temacie stuprocentowo konserwatywna. Intuicyjnie wydaje mi się, że Australijczykom trudno byłoby żyć w duchu zero waste, bo tak jak wspomniałam wcześniej, jest to społeczeństwo dość wygodne i leniwe. Dlatego prognozuję, że jeszcze długo popularne będą jednorazowe talerzyki i kubki przy garden party albo typowym australijskim BBQ, a sieciówki w centrum Sydney raczej nie będą musiały się martwić o brak klientów. Niemniej jednak trend na pewno jest mocny i pewnie nastąpi duża zmiana na przestrzeni kolejnego pokolenia.

Przychodzi mi do głowy jeden bardzo pozytywny przykład, jest to miejsce, które ostatnio odkryłam w Sydney o wdzięcznej nazwie Reverse Garbage. Jest to miejsce, gdzie możemy oddać wiele niepotrzebnych sprzętów, które są potem naprawiane lub ulepszane i sprzedawane ponownie. Oprócz sklepu, funkcjonuje tam warsztat DYI, gdzie możemy podpatrzeć jak zrobić coś z niczego. Fundacja prowadzi także warsztaty edukacyjne w szkołach i miejscach pracy.

Czy jest coś co Cię razi w zachowaniu Aussies? Jakieś niekonsekwencje? Czy raczej widzisz w nich same pozytywy?

Jest to na pewno ilość wyrzucanych mebli i sprzętów gospodarstwa domowego, o której już wcześniej wspomniałam. Niechęć do naprawiania, brak kreatywności czy też wyobraźni, że niektóre rzeczy można ponownie wykorzystać, choć to też się na szczęście bardzo zmienia.

Mam też ciekawą obserwację na temat niekonsekwencji w zachowaniu z miejsca, gdzie obecnie mieszkam. Choć jest to jedynie 35 km z dala od centrum Sydney, różnica jest niesamowita. Mieszkam w Cronulii przy samej plaży. Jest to piękne miejsce nad oceanem (o którym zresztą niedawno pisałam na moim blogu), gdzie wszyscy korzystają z jego dobrodziejstw. Dlatego w Cronulli jest to zupełnie naturalne, że osoby które tu mieszkają często chodzą do kawiarni z własnym kubkiem na kawę. Moja ulubiona kawiarnia, która  sama w sobie  jest bardzo pro ekologiczna to Pilgrims Vegetarian Cafe.

Okoliczne mieszkańcy przynoszą też słoiki lub pojemniki wielorazowego użytku do delikatesów, nie mówiąc o własnych siatkach na zakupy. Mamy tu sklepy, które zachęcają do życia zero waste takie, jak Naked Food, gdzie wszystko jest na wagę i nigdzie nie zobaczysz plastikowej siatki. Pakujesz albo w swoje opakowanie albo w ich tekstylne woreczki

 

Naked Food, fot. Ania Baranek dla Slow Fix Blog
Naked Food, fot. Ania Baranek dla Slow Fix Blog

 

Natomiast od poniedziałku do piątku, gdy jadę do pracy w centrum widzę zupełnie inne zachowania w dużym mieście. Śmieci walają się przy krawężniku po upojnym weekendzie. Inicjatywa „u góry” na pewno jest. Kawiarnia obok mojego biura oferuje na przykład zniżkę 0.50 $ za kawę we własnym kubku wielorazowego użycia, ale  potrzeba chyba jeszcze trochę czasu, aby zmiana dokonała się „oddolnie”.

A czy jest coś z takich prostych ekologicznych zachowań, które można by u nas wprowadzić, a co robią na co dzień Australijczycy?

Dwa rozwiązania są wg mnie banalne, a potrafią zrobić naprawdę ogromną różnicę: nawyk noszenia przy sobie wielorazowego kubka na kawę i butelki na wodę.

Australia słynie z tego, że wszędzie są dostępne publiczne źródełka z wodą pitną, na lotnisku, na deptakach, w parku. Dlatego tutaj nikt nie kupuje mineralnej, tylko chodzi z własną butelką i co jakiś czas ją napełnia.

Przed Australią mieszkałam też jakiś czas w Hiszpanii i w Kanadzie, i z mojej obserwacji wynika, że Polska jest chyba jedynym rozwiniętym krajem, gdzie wciąż mamy jakiś atawistyczny lęk przed piciem wody z kranu. Znam oczywiście wszystkie  za i przeciw, ale równocześnie nie znam nikogo kto by w Polsce od tej kranówki umarł. Umówmy się, woda mineralna to ogromny biznes w Polsce, który osobiście mnie bardzo wkurza, bo ilość niepotrzebnego plastiku, który produkujemy przez to  jest zatrważający.

Marzy mi się, aby lokalne urzędy zechciały w Polsce wychodzić z inicjatywami takimi jak np. mobilna aplikacja City of Sydney o chwytliwej nazwie ‘Garbage Guru”, która pomaga mieszkańcom w segregacji śmieci: wystarczy wpisać do wyszukiwarki przedmiot, którego nie umiemy się pozbyć, a śmieciowy gury wskaże nam drogę.

Garbage Guru, City of Sydney Council
Garbage Guru, City of Sydney Council

Myślę też, że mogłoby być w Polsce więcej charity shops, które tutaj cieszą się ogromnym powodzeniem. Ja osobiście jestem od nich uzależniona. Około 70% moich ubrań i mebli w domu pochodzi z charity shops, Gumtree, a nawet fejsbukowego Marketplace. Uwielbiam stare, unikatowe znaleziska, rzeczy niepowtarzalne, z duszą. W sierpniu byłam w Krakowie i ku mojej ogromnej uciesze właśnie otworzył się wtedy świetny charity shop na Wielopolu. Idziemy więc w dobrym kierunku. Chociaż w Polsce wciąż spotykam się z jakąś stygmą second handów. Ludzie wstydzą się w nich kupować.  Myślę jednak, że niedługo z tego wstydu wyrośniemy. To trochę tak samo jak wstyd przed poproszeniem w restauracji o zapakowanie resztek jedzenia na wynos. W Australii to norma, nawet w tych lepszych restauracjach.

Jest też taki projekt Take 3 for the Sea, wymyślony przez eko aktywistę Tima Silverwooda na plaży Bondi w Sydney. Pomysł jest banalny, generalnie zachęca do tego, żeby nie wracać z plaży z pustymi rękoma i zebrać przynajmniej 3 śmiecie po drodze. Plaż w Polsce może nie mamy tyle co w Australii ale sprzątnięcie 3 odpadów po drodze, gdziekolwiek skądkolwiek, wydaje mi się genialnym pomysłem.

I jest jeszcze jedna rzecz, za którą naprawdę podziwiam Australijczyków, mianowicie wysoki poziom zaangażowania społecznego. Jest w nich jakaś potrzeba bezinteresownego pomagania, sąsiedzka solidarność, której tak bardzo brakowało mi w Polsce. Choć  jest coraz lepiej i myślę, że rośnie nam zupełnie inne pokolenie Polaków, którym obca jest znieczulica. Jednak to w Australii miałam sytuacje, które wyciskały ze mnie łzy wzruszenia; gdy obcy ludzie przyszli podzielić się jedzeniem na campingu, czy gdy jakaś dobra dusza zatrzymała się przy naszym zepsutym samochodzie oferując pomoc. Gdy widzę wolontariuszy pracujących we wspomnianych już sklepach charytatywnych, albo ludzi którzy dzwonią na infolinię injured wildlife, żeby zgłosić, że znaleźli jakiegoś poszkodowanego zwierzaka w buszu. Dla wielu Australijczyków wolontariat jest bardzo ważnym aspektem ich człowieczeństwa i za to bardzo ich cenię.

W tym roku Slow Fix Blog patronuje wydarzeniu ‘Naprawmy modę w Czarny Piątek’ Jak myślisz czy znaleźli by się chętni w Sydney, którzy zamiast oddać się szałowi zakupów w Black Friday przyszliby do kina obejrzeć film i wystawę o naprawie przemysłu modowego?

Bardzo fajna inicjatywa, gratuluję zaangażowania w temat. Wracając do Twojego pytania, jestem głęboko przekonana o tym, że chętnych znalazłoby się wielu, mogłabym ci ich wskazać bez problemu wśród moich znajomych. Niestety, jestem także pewna tego, że sklepy na Pitt Street, głównym deptaku handlowym Sydney, będą tego dnia pękać w szwach. Wciąż mam problem z tym, aby mnie to nie dobijało. Wiem, że takie doświadczenie może być bardzo dołujące, gdy sami staramy się coś zmienić na lepsze, ale wydaje nam się, że nikomu innemu nie zależy. Niemniej jednak, myślę, że warto robić wszystko, co możemy, bo dzięki temu zmienia się świat. Jeszcze kilka lat temu weganie byli uważani za odszczepieńców, a dziś wegańskie menu jest normą. Staram się być optymistką. Każdy gest się liczy, a najważniejsze jest chyba to, żeby zasypiać ze spokojnym sumieniem.

2 Comments

  1. Artykuł przeczytany jednym tchem. Pięknie to wszystko sobie wyobrażałam, gdy czytałam. Chciałabym, żeby było tak i w moim otoczeniu. Walczę obecnie z produktami na wagę, mam porobione woreczki ze starych firanek i mam nadzieję, że niedługo będę je testować 🙂

    Polubienie

    1. slowfixblog pisze:

      Widzę coraz więcej i u nas pozytywnych zmian więc głowa do góry! My też możemy być dobrą zmianą, którą oczekujemy w społeczeństwie! A z woreczkami fantastycznie! Używam takich sama od pewnego czasu i jestem zaskoczona jak szybko otoczenie zaakceptowało, że pakuje w moje firankowy woreczki a nie plastik
      Pozdrawiam serdecznie!

      Polubienie

Dodaj komentarz