Przeczytałam ostatnio, że Polacy robią coraz więcej zakupów spożywczych w sklepikach osiedlowych. Cieszą mnie te statystki. Nie lubię sklepów wielkopowierzchniowych z różnych względów. Są dla mnie przeładowane towarami, które z założenia muszą długo poleżeć na półkach, a co za tym idzie muszą mieć w sobie masę chemii. Człowiek jest w nich anonimowy, porusza się w tłumie innych anonimowych ludzi i w założeniu ma dużo wywieźć z tego sklepu.
Na pewno znacie syndrom kupowania na zapas. Częściej się to zdarza właśnie w wielkich marketach niż w osiedlowym sklepie. Stąd bierze się później marnotrawstwo jedzenia. Jak kupisz za dużo to w końcu się popsuje, bo nie zdążysz zjeść. W supermarkecie z kolei nie kupisz, to mija termin przydatności i oni też muszą wyrzucić. Błędne koło! Wiecie, że w Polsce wyrzuca się ok. 9 mln ton żywności! Uwaga – częściej wyrzucają młodzi, dobrze sytuowani mieszkający w miastach, a wydawałoby się, że powinni być bardziej świadomi… Nota bene nie tylko żywność wyrzucają, obrót materii jaki widuję przy okazji wyrzucania śmieci jest zatrważający, ale o tym innym razem.
Żywność, która nie została wykorzystana, czyli mówiąc wprost została zmarnowana wywiera wielowymiarowe, negatywne skutki społeczne, ekonomiczne i ekologiczne. Produkt spożywczy, to nie tylko, to co konsumujemy, ale także produkcja, opakowanie, transport, energia, emisja odpadów przemysłowych. Wyrzucone produkty spożywcze to także marnotrawstwo energii oraz wody potrzebnej do wytworzenia, transportu i dystrybucji żywności. Jednocześnie marnujemy koszty poniesione na zakup.
Przy okazji polecam książkę wydaną przez wydawnictwo IKEA – ‚Nasze jedzenie naturalnie’. Jest tam cały rozdział poświęcony jak twórczo wykorzystać resztki z poprzedniego obiadu, a także jak przechowywać żywność, żeby się nie psuła. Polecam!
W sklepach osiedlowych robimy bardziej przemyślane i planowane zakupy, a ich właściciele też zaopatrują swój sklep w produkty szybciej zbywalne, które nie będą miesiącami zalegać na półkach. Z założenia muszą mieć więc w sobie mniej chemii. Mam wrażenie, że coraz częściej są to sklepy z produktami eko od wielkich pośredników takich jako BioPlanet, ale i bezpośrednio od eko-producentów rolników, hodowców, małych manufaktur w kraju i zagranicą.
Mam szczęście, że w mojej okolicy są takie sklepy. Nie ma w nich komfortu wywożenia towaru w koszyku prosto do bagażnika samochodu, ale mam dzięki temu trochę treningu – noszenie ciężarów i spacer. Poza tym osobisty kontakt ze sprzedawcą, właścicielem. Wiem w jakie dni przyjeżdża świeży towar i skąd pochodzi. Mogę zamówić coś czego akurat brakuje i zostać poinformowana telefonicznie natychmiast jak się pojawi. W domu nie wyrzucam jedzenia, bo mam tyle ile potrzeba, a nawet jak zabraknie zawsze mogę wyskoczyć i dokupić. Jest to pewnego rodzaju przyjemność. W sklepie, w którym się zaopatruje można napić się kawy, herbaty, albo zdrowego koktajlu. Usiąść poczytać, albo wypożyczyć do domu książkę, lub magazyn kulinarny. Traktuję to czasem jako taki slow down. Wyłączam się – delektuję kawą i szukam inspiracji, co mogę przyrządzić dobrego z tego, co kupiłam. Nawet moje dzieci lubią to miejsce choć nie znajdą tam popularnych słodyczy, na które można naciągnąć. Nota bene można dzięki takim miejscom nauczyć je zdrowego odżywiania. Nie ma tam presji wielkiego sklepu, gdzie wszystkiego za dużo, za szybko, za tłumnie. Można nauczyć wybierać owoce, warzywa, czytać etykiety ze składem.
Mam też inne miejsca na mojej spożywczej topografii zakupowej. Mają one wspólny mianownik – wszystkie są przyjazne, eko i slow. Ostatnio lubię środy bo wpadam wtedy na ul. Zakroczymską w Warszawie, obok której mieści się eko targ w Fortecy Kręglickich. To też magiczne miejsca, gdzie spotkacie właścicieli malutkich przetwórni i ekologicznych gospodarstw.
Na innym targu, takim okazjonalnym, śniadaniowym, których dużo w Warszawie w okresie letnim, pamiętam jak kupowałam ślimaki (mój przysmak od dzieciństwa) od prawdziwych hodowców ślimaków. Pani wyjaśniała nam jak wygląda taka hodowla. Poleciła przepis. To są takie cenne chwile, które budują we mnie świadomego konsumenta.
Poniżej obrazek, który doskonale oddaje co najczęściej stoi na kilometrowych półkach w marketach. Jak mi ktoś tłumaczy, że żywność w supermarketach jest tania to, to wszystko wyjaśnia. Czysta chemia nie jest droga, a jedząc ją narażamy się na duże koszty. Leczenie chorób cywilizacyjnych mających podłoże w niezdrowej, fastfoodowej tj. mocno przetworzonej diecie jest kosztowne, dużo droższe niż kupno zdrowej żywności.
1 komentarz